Krzyki obudziły Bisquita. Wygrzebał się z tylnej kanapy swojego Hueya, przeciągnął i wytężając wzrok próbował ogarnąć panujący na stojance zgiełk. Obsługa lotniska i piloci kręcili się w te i wewte taszcząc jakiś złom, próbując coś przenosić i ustawiać.
“Jeszcze… jeszcze… trochę bardziej w lewo! Dobra stój! Jest ok, teraz zmieści się jeszcze jeden, możesz opuszczać!” - laweta powoli przechyliła się a powykrzywiany na wszystkie strony Thunderbolt zjechał na ziemię
Bisquit kuśtykającym krokiem udał się bliżej placu trzymając jedną ręką butelkę a drugą ciągnąc po ziemi swój na wpół zgniły śpiwór. Nie wiedział o co chodzi ale coś zaczęło mu podpowiadać, że lot, który przegapił wcale nie poszedł najlepiej. Na środku sceny ktoś w odblaskowej kamizelce z napisem “coordinador” wydawał się dyrygować całym zamieszaniem.
“Będzie git, dawaj niech podjeżdża drugi!” - technik dał ręką sygnał do kierowcy ciągnika czekającego przy bramie. Ten wjechał holując za sobą rozklekotany kadłub kolejnej maszyny.
“A temu co się przydarzyło?” - zapytał Bisquit wskazując skinieniem głowy na pourywane płaty wirnika
Koordynator spojrzał szybko na swoje papiery
“Lądował awaryjnie na polu ale podobno miał pecha i lewe koło trafiło w kopiec kreta giganta. Przewrócił się cały na bok i wyszczerbił główny rotor. Już zawiadomiliśmy służby weterynaryjne”
Kręcące się z wyraźnym oporem, poszarpane koła przejeżdżającego przed nimi wraku wydawały rytmiczne jęki, które przywołały Bisquitowi wspomnienie z Wietnamu. Musiał wtedy jednego dnia po rozbiciu się w dżungli własnoręcznie zabić dziką świnię, żeby przeżyć.
Wygrzebał ze śpiwora pogiętego papierosa i zapalił.
“A co z załogą?”
“Leciał sam. Na szczęście skrzydłowi od razu go podjęli i poskładali do kupy jeszcze w drodze powrotnej. Siedzi teraz w namiocie medycznym.”
Koordynator wskazał na brezentowy domek z czerwonym krzyżem, wewnątrz którego z wyciągniętymi przed siebie prostopadle ramionami siedziała zawinięta w gips postać. Bisquit podszedł i zatrzymał się przed człowiekiem-mumią. Z papierosem w gębie, trzymając nadal kurczowo śpiwór i butelkę zastygł bez ruchu wpatrując się w zabandażowanego pilota. Nagle otrząsnął się jakby ktoś wyrwał go ze snu, wziął fajka i wcisnął rannemu w ledwo odsłonięte usta. Ten zaciągnął się głęboko z uczuciem ulgi a wystającą poza obręb gipsu dłonią pokazał kciuk do góry.
Na zewnątrz przy jednym z miejsc postojowych rozkręcała się kolejna awantura.
“Czy ktoś może mi łaskawie wyjaśnić jak do jasnej cholery to się stało?!” - grzmiał wściekły Kubański
“Wbiegł mi nagle prosto pod koła, nie zdążyłem zahamować!” - próbował tłumaczyć się pilot.
“Raczej pod płozy, kolego Genocide” - sprostował Orlovski - “Teraz już wiem skąd ta ksywka. Od pewnego czasu miałem podejrzenia, że w tym Love Force One jesteście wszyscy chorymi świrami”
“Nie mam pojęcia jak to ogarniecie ale zróbcie to szybko zanim wieści się rozniosą! Inaczej powieszą nas za jaja.” - polecił Kubański i zostawił pilotów z problemem
Starając się pozostać niezauważonym przez odchodzącego szefa, zaciekawiony kłótnią Bisquit podszedł do grupki dyskutującej przy śmigłowcu.
“Hehe, myślałem, że po tym jak poprawiający windsocka Vin Diesel wpadł do środka i o mało się wewnątrz nie udusił, nic ciekawszego już się dziś nie zadzieje” - chichotał rozbawiony do łez Murphy patrząc na dziób Huey’a
“Możemy spróbować piłą łańcuchową, albo hak na linie i podczepić do wyciągarki?” - próbował analizować Orlovski
“...święć się imię twoje.. bądź wola.. jako w niebie… “ - młody Sanchez siedział na betonie i patrząc tępo w ziemię bujał się w przód i w tył jak straumatyzowane czymś dziecko
Bisquit przecisnął się między kolegami, żeby również spojrzeć.
Na znajdujący się na dziobie śmigłowca pręt do cięcia drutów nabite było urwane do połowy ciało wioskowego szamana. Na głowie miał maskę z rogami bizona a w zaciśniętej pośmiertnym stężeniem dłoni nadal trzymał wielką chochlę z kości wieloryba.
“Miałem o tym na budowie statków w naval academy. To tzw. galion - rzeźba umieszczona pod dziobem jednostki” - rzucił fachowo Roberts - “Wg mnie nie wygląda źle, może Kubański się jednak zgodzi, żebyś go zatrzymał, Genocide?"
Bisquit stanął przed śmigłowcem naprzeciwko nieboszczyka i znowu zastygł bez ruchu. Wyjął ze swoich ust cały czas tlącego się papierosa i wsadził w pysk zwierzęcia. Przebite ciało wyciągnęło się jakby nabierało powietrza po czym z paszczy wyleciała chmura nikotynowego dymu. Chochla upadła na ziemię.
Trzymająca ją wcześniej dłoń uniosła kciuk w górę.